„klub mający wielkie ambicje powinien budować swoją legendę”

Wczesna jesień 2013 roku. Jedziemy z całą redakcyjną załogą na pierwszą poważną transmisję meczu piłki ręcznej. Wisła gra rewanż w barażu o fazę grupową ligi mistrzów. Rywalem jest Montpellier z wracającym do Francji Omeyerem, z Guigou, z Gajiciem. Długo można wymieniać nazwiska gwiazd. Wtedy na pewno nikogo nie onieśmielały. Byliśmy przekonani, że Wisła odrobi dwie bramki straty i spokojnie awansuje. To było jak bajka, która staje się rzeczywistością! W hali budująca atmosfera, w zespole pozytywne pobudzenie. Nadzieja, a nawet pewność, że zaczyna się piękna przygoda.

Minęły prawie cztery lata. Tym razem podróż na mecz z Paris St Germain. Wisła walczy o wyjście z grupy, ale w ostatnich kolejkach ma bardzo trudnych rywali. Okazuje się, że teraz to Francuzi spokojnie zdobywają punkty, a ja czuję, że już nie jest tak różowo jak kilka lat wcześniej. Oczywiście w naszej redakcyjnej grupie jak zwykle obstawiam wygraną Wisełki, ale robię to dla zasady, a nie z przekonania.

W czasie między oboma meczami dużo się wydarzyło. Od zmian we władzach klubu, po zmiany w drużynie. Nie ocenię z pewnością inkwizytora tego, co było dobre, a co złe. Co mądre, a co głupie. Mogę tylko podejrzewać. Nie mam także zamiaru wchodzić w szczegółowe spory na temat budżetu, transferów, polityki miasta, relacji z Orlenem itd. Nie siedzę w papierach, nie znam umów, a okrągłe zdania napisane przez jakiś system w biurze prasowym (bo chyba żywi ludzie tak nie piszą!) przyprawiają mnie o mdłości. Dlatego wszystko na co mnie dziś stać, to prosty szkic.

Tak jak pewnie wszyscy płocczanie interesujący się handballem długo uważałem, że największym rywalem Wisły są Kielce. Dziś twierdzę, że Wisła ma wielu rywali, ale nie w Polsce tylko w Europie. Oczywiście mecze z Vive są wyjątkowe i oby takie były jak najdłużej, ale od kilku lat bardziej istotne jest to, co się dzieje w lidze mistrzów. Bo w Polsce od pięciu lat mamy monopol. Od pięciu lat wielu kibicom jest trudno pogodzić się z dominacją Kielc. Rozumiem to, bo pamiętam jak ta rywalizacja wyglądała „naście” lat temu. Zdarza się, że błądzę, bo patrzę na starcia Pusicy z Jureckim tak, jak na walkę Kuptela z Wasiakiem. A to nie jest to samo.

Oba kluby wykonały w ostatnich dziesięciu latach skok jakościowy, z tymże Vive po prostu wyskoczyło wyżej i dziś nie jest to główny rywal Wisły. Jeśli Nafciarze wyrwą kielczanom jeden mecz w sezonie, to mogą uznać rok za bardzo dobry. Jeśli wyrwą jakieś trofeum, to będziemy mieli sensację, którą odnotuje cała Europa interesująca się handballem. Żeby mecze z Vive były zacięte nie tylko na poziomie walki fizycznej i temperatury na trybunach, to Wisła musi regularnie grać i wygrywać w lidze mistrzów. I to na poziomie ćwierćfinałów. Dlatego dla mnie z czysto merkantylnego punktu widzenia najważniejszymi rywalami były w tym sezonie Bjerringbro i Kadetten, a nie Vive. Mam wrażenie, że ciągłe porównywanie się z Kielcami szkodzi, bo powoduje frustrację. Ta z kolei napędza kolejne nieszczęścia, od podziałów na trybunach zaczynając.

Lubimy powtarzać, że pieniądze szczęścia nie dają, ale ponoć ułatwiają życie. W sporcie wielka kasa nie gwarantuje sukcesów, ale może pomóc w drodze do celu. Znany przykład PSG, ponad dwa razy bogatszego od Montpellier i cztery razy od Nantes, potwierdza dwie tezy jednocześnie. Po pierwsze, że forsa jest bardzo ważna. Po drugie, że nie rozwiązuje wszystkich problemów. Deszcz pieniędzy nie zapewni Wiśle sukcesów, ale większy budżet dużo ułatwi. Tylko, skąd wziąć pieniądze?

Już dawno temu frapował mnie fenomen pomysłów sponsorskich Orlenu. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że firma, która od lat raczy miasto specyficznym powietrzem ma problem z utrzymaniem dwusekcyjnego klubu za kilkanaście milionów rocznie. W tym samym czasie koncern wydawał kilka razy więcej na parę tygodni (!) ścigania gdzieś na wydmach. Oczywiście firma może robić co chce, płaci podatki, w świetle prawa jest w porządku. Mnie jednak uderza brak oczywistego związku z miastem i jego sztandarowymi instytucjami, takimi jak kluby sportowe. Zadziwia, że miasto i Orlen nie są w stanie się dogadać, a jedynymi oznakami współpracy są małe place zabaw zbudowane gdzieś na płockich osiedlach.

Mimo wszystko, Wisła jak na miejski klub, obarczony wszystkimi defektami „miejskiej własności” jakoś sobie radzi. Grać trzy razy z rzędu w top 16, to jest poważne osiągnięcie. Od czasu do czasu ogrywać gigantów – wielka rzecz. Być o krok od ćwierćfinału – sensacja. Wysłać wychowanka do czołowej ekipy świata – coś pięknego. Wypromować bramkarza tak, by trafił do najbogatszego klubu świata – nie lada wyczyn. W sporcie liczy się jednak powtarzalność. Jeśli Wisła wypadnie z najsilniejszych grup champions league, to straci kontakt z czołówką. Kilka lat temu nie brałem tego pod uwagę, dziś zmieniam zdanie.

Zawsze uważałem, że klub mający wielkie ambicje powinien budować swoją legendę, „swoje DNA” jak się to często określa. Dlatego żałuję, że projekt „Wisła Cadenasa” miał taki, a nie inny koniec. Na papierze wszystko się układało w logiczny ciąg. Po pierwsze trener z nazwiskiem na skalę Europy, nie tylko Polski. W zespole niesamowity Mariusz Jurkiewicz, grający momentami jak Karabatić. Obok niego Marcin Lijewski, schodzący powoli ze sceny, ale wracający do Polski, z tym swoim entuzjazmem, optymizmem, szerszym spojrzeniem na handball. Patrzyłem na młodszych – Nenadicia, Syprzaka i myślałem – ta ekipa niedługo będzie potężna! Jurkiewicz to lider na kilka lat, Lijewski zakończy karierę, założy marynarkę, będzie reprezentował, dzwonił, załatwiał, otwierał drzwi, które dla wielu są zamknięte. Przed Sypą i Petarem była wspaniała przyszłość. Niestety, wszystko trafił szlag. „Lider” odszedł do Kielc, „dyrektor” wrócił do ledwo zipiącego Wybrzeża, a przyszłość młodszych rzeczywiście była piękna, ale w innych klubach. Łatwo oceniać po fakcie, ale żałuję, że nikt nie skierował tej historii na inne tory. Co tydzień oglądam trenerów wrzeszczących na zespół i wiem, że z Cadenasem można było się dogadać. Co dwa tygodnie komentuję poważny mecz, w którym jeden czy drugi zawodnik gwiazdorzy. Wiem, że Petar powinien zostać. Dzięki wymienionym przeżywaliśmy wspaniałe dni, ale teraz nic poza wspomnieniami nie zostało. Szkoda.

Dziś mam nadzieję, że Wisła wykorzysta to, co ma. Podoba mi się praca sztabu trenerskiego. Kto jak kto, ale Piotr Przybecki wie wszystko o poważnej piłce ręcznej. Gość zaczyna poważną karierę, oby razem z nim rozwijał się klub. Uważam, że Wisła musi być głodna sukcesu, tak jak głodny sukcesu jest młody, bystry trener. Klub dał mu wiele powierzając zespół grający na poziomie ligi mistrzów, ale to jeszcze nie wszystko. Obecny skład potrzebuje także czasu i stabilizacji. Bracia Gębalowie, Dan, Loczek za kilka sezonów mogą być wielkimi kozakami. Teraz nie są i ważniejsze od tego jak wypadną na tle Vive jest to, by ustawiali w pionie resztę ligi i grali w lidze mistrzów.

Reasumując przypomnę sytuację z kraju bratanków. Jak wszyscy wiemy Pick Szeged zdobywa tytuł na Węgrzech średnio co jedenaście lat. Od dawna jest w cieniu Veszprem, ale i tak buduje swoją reputację. Wszyscy w Europie wiedzą, że to druga siła Węgier, która może i przegra kolejne mistrzostwo, ale i tak będzie miała poważne szanse na awans do final four champions league. Oczywiście miło być pierwszym, to w sporcie najważniejsze. Ale bycie numerem dwa nie jest wiele gorsze, jeśli realizuje się swój plan i wyznacza realistyczne cele. Zanim Wisła wystartuje na orbitę, chciałbym, żeby najpierw nauczyła się sprawnie szybować. Żeby wykorzystywała większość szans i miała czytelny pomysł na samą siebie.

Krzysztof Bandych

 

Napisał: Pelnomocnik-ds.-pelnomocnictw

Zobacz wszystkie artykuły tego użytkownika